Les Murray
Najzwyczajniejsza tęcza
Krążą plotki u Repina,
w barze Lorenziniego szepczą do siebie stoliki,
na Tattersalls podnoszą głowy zza arkuszy liczb,
maklerom na giełdzie wypadają z rąk kawałki kredy
i dżentelmeni z kromkami chleba w kieszeniach opuszczają Klub Grecki:
Człowiek szlocha na Martin Place. Nie mogą go powstrzymać.
Korek na George Street ciągnie się na pół mili,
wyzuty z ruchu. Ludzie gadają w napięciu
i tłumy ciągną ze wszech stron. Biegają po zaułkach,
głównych ulicach jeszcze kilka chwil temu, pokazują:
Tam dalej płacze człowiek. Nikt go nie powstrzyma.
Ten człowiek, do którego nikt się nie zbliża, po prostu
płacze, i nie próbuje tego ukryć, płacze
nie tak jak dziecko, nie jak wiatr, jak człowiek
i nie bije się w piersi, nie wrzeszczy, ani nawet
nie łka głośno – a jednak godność jego płaczu
trzyma nas na odległość od pustego miejsca, które wytwarza
wokół siebie w blasku południa, w pentagramie smutku,
a mundurowi w tłumie, którzy próbowali
go ująć, patrzą i zdumieni czują, jak ich własne
umysły tęsknią do łez jak dzieci do tęczy.
Powiedzą lata później, że to jakieś halo
czy siła była wokół. Nie ma nic takiego.
Powiedzą, że byli w szoku i byliby go powstrzymali,
ale ich tam nie było. Najzagorzalsza męskość,
najtwardszy chłodny dystans, najciętszy humor w nas
trzęsie się z ciszy i płonie niespodzianym
sądem pokoju. W przejściu krzyczy ktoś, kto
sądził, że jest szczęśliwy. Tylko małe dzieci
i ci, co wyglądają jak z Raju, podchodzą,
siadając u jego stóp wśród psów i gołębi.
Niedorzeczność, mówi ktoś obok mnie, zakrywając
usta dłonią, jak gdyby zwymiotował słowa –
i widzę, jak świetlista kobieta drży
wyciągając ręce, by przyjąć dar płaczu,
jak wielu stojących za nią także go przyjmuje,
i wielu płacze z czystej akceptacji, i więcej
broni się przed płaczem z lęku przed akceptacją,
lecz temu płaczącemu mężczyźnie, jak ziemi,
nie trzeba nic, ignoruje nas i wyrzuca
z pomarszczonej twarzy i zwyczajnego ciała
nie słowa, lecz żałobę, nie mowę, lecz smutek,
twardy jak ziemia, zupełny, obecny jak morze –
a gdy przestaje, rusza wśród nas zwykłym krokiem
i ociera twarz z prostą godnością człowieka,
który płakał, a teraz płacz swój już zakończył.
Wymyka się wierzącym i spieszy w głąb Pitt Street.
Z tomu „The Weatherboard Cathedral”, 1955